Zachwyt w czasie podziwiania pięknych, wysokich gór. Zaskoczenie na widok wyschniętych, szerokich koryt rzek. Poczucie zagrożenia zgotowane przez naturę. I wielka radość ze spotkania z włoskim gazdą oraz jego zwariowanymi koleżkami. Tylko Aspromonte, Kalabria i Włochy Południowe były w stanie dostarczyć mi wszystkich tych emocji w ciągu zaledwie kilku minut.
Ahoj, przygodo!
Z pierwszego wyjazdu w góry Aspromonte najlepiej pamiętam wyprawę na Montealto, najwyższy szczyt tego masywu. Piesza wycieczka – ze względu na temperaturę powyżej 40 stopni – nie była zbyt pociągającą opcją. Wybraliśmy się więc na wycieczkę samochodem.
Cały czas prowadziła nas mało uczęszczana droga widokowa wijąca się po górskich zboczach. Bardzo kręta. Bardzo wąska. Bardzo opuszczona. Mniej lub bardziej zarośnięta. W różnym stopniu przysypana kamieniami spadającymi z gór. Zabezpieczona rzadko i symbolicznie.
Kto nie był w Aspromonte, niech żałuje
W czasie wycieczki krajobrazy rozpościerające się wokół nas były naprawdę niezwykłe.
Brunatno-brązowe stoki, częściowo ogołocone z roślinności w wyniku skwaru spływającego z nieba. Senne miasteczka z tradycyjną kamienną zabudową. Wysokie szczyty, a w niewielkiej odległości wciąż widoczne morze. Pasące się swobodnie bawoły i bawolice ze swoimi młodymi. Kolorowe skały wystające z zielonych połaci lasów u stóp gór lub rozrzucone na nieporośniętych wyższych partiach masywu. Rozległe doliny, które przez chwilę – po zimie – były rwącymi, szerokimi korytami rzek roztopionego lodu.
Aż dech w piersiach zapiera
W pewnym momencie, po wyjeździe z ostrego zakrętu, naszym oczom okazała się imponująca wyrwa w drodze. Zaledwie kilkanaście metrów od nas! Urwisko naprawdę robiło wrażenie. Dziura w drodze była ogromna, a przepaść wydawała się nie mieć końca.
Jak się potem dowiedzieliśmy, to zupełnie zwyczajna rzecz. Po prostu kawałek góry spłynął wraz z wodą po zimie lub po deszczu. W tamtym momencie jednak nie mieliśmy pojęcia, co robić dalej. Wracać? Szkoda. Jechać inną trasą? Ale jak? Gdzie?
Na szczęście już pobieżne sprawdzenie pokazało, że sprytni Włosi znaleźli mało pracochłonny, ale skuteczny sposób na pokonanie urwiska. Jako zabezpieczenie postawili kilka betonowych bloków. A jako przejazd posłużył im nasyp wykonany na brzeżku urwiska, od strony skalnego zbocza.
Ten prowizoryczny objazd miał szerokość człowieka z rozpostartymi ramionami oraz bezcenny widok na… Wielką przepaść, która tylko czekała aż wątły nasyp osunie się na delikwenta.
Po chwili wahania postanowiliśmy znowu zaufać Włochom. Wjechaliśmy na mini nasyp i – z głośnymi okrzykami ulgi – bezpiecznie zjechaliśmy po drugiej stronie urwiska.
Było warto!
We Włoszech przydaje się szybkie uczenie się na własnych błędach. Kolejne zakręty pokonywaliśmy więc ze znacznie większym skupieniem i mniejszą prędkością.
Nasz ostrożny styl jazdy wzbudził zainteresowanie jedynego mijającego nas samochodu. Ze swojego pojazdu wyskoczyło trzech starszych panów i zaoferowało nam swoją pomoc. Jeden z nich okazał się być lokalnym gazdą. Drugi – nobliwym Włochem aż z Teksasu. Trzeci – wielbicielem pięknych pań z pobliskiego domu spokojnej starości.
Wsparcie polegało głównie na radosnym wykrzykiwaniu, podśpiewywaniu włoskich szlagierów, machaniu rękami i laskami. Oprócz tego składało się z opowiadania historii o mozarelli z mleka białych bawolic, krwawych walkach toczonych w okolicy oraz pięknych lokalnych paniach. Trzech zwariowanych Włochów szybko przywróciło nam dobry nastrój i szeroki uśmiech.
Gdy tylko wspominam tę historię sprzed lat, od razu zaczynam tęsknić za kolejnym wyjazdem…